marca 20, 2024

Od Sabara do Verosity

Ale gówno, mruknął Sabar, gasząc szluga, po raz kolejny wyrzucając sobie, że nie postawił się Hoganowi, że, milcząc, zgodził się przyjąć zlecenie. Zlecenie, do którego, według własnej opinii, pasował jak pięść do oka. 
Jakoś dziwacznie to wszystko wyszło, Sabar miał poczucie, że został w coś wrobiony, a to wrażenie nie podobało mu się w ogóle. Kłopotów nie zapowiadało nic, Hogan skrzyknął do swojej kabiny część załogi, robił to czasami, żadna rewelacja. To znaczy, no dobrze, pominął tym razem wszystkich okrętowych tłuków, pijaków i degeneratów, ale Sabarowi nie dało to do myślenia, nie był tego dnia w nastroju na dywagacje. Od rana chodził zły jak osa, miał kaca, nie wyspał się, bolały go plecy, Rokaya zrzygała się na dywan, a szczury nocą wygryzły mu w gaciach dziurę. Słowem: chuj go obchodziło, co Hogan ma do powiedzenia, nic go to całe Poważne Zebranie nie interesowało.
Upatrzył sobie miejsce w rogu kabiny, zaszył się pod ścianą, trochę z tyłu. Oparł się o regał, skrzyżował ręce na piersi, patrzył w bok. Rozważył, czy nie zająć się kontemplowaniem paznokci, ale uznał, że będzie stopniował okazywane otoczeniu lekceważenie, chciał wyglądać na znudzonego, ale tylko trochę. 
Hogan coś tam mamlał, a mamlał długo, więc chyba nie chodziło o byle gówno, skoro chciało mu się strzępić język. Sabar nie słuchał go kompletnie, odpłynął myślami od razu, rejestrował co piąte słowo, wyłapał „biznes”, „forsę”, „Jasminę”, „obraz”, „pilne”, „Landivor”. Ostatnie zdanie, jedyne, które dotarło do niego w pełni, brzmiało: „kto się tym zajmie?”, ale przykuło uwagę Sabara tylko dlatego, że Hogan powiedział je pół tonu głośniej, kontrapunktując całość entuzjastycznym uderzeniem pięścią w stół.  
Sabar nie podniósł wzroku, szkoda, bo zobaczyłby, że załoga „Heliodora” rozeszła się na boki, ktoś dyskretnie wskazał go palcem, ktoś brodą, ktoś ruchem oczu, ktoś poruszył ustami, bezgłośnie wypowiadając jego imię. Nim Sabar zdążył zorientować się, co jest grane, Hogan wyrósł przed nim, z całej siły klepnął go w ramię, powiedział, że wyśmienicie, że zgłasza się na ochotnika, nada się do zadania doskonale, poza tym życzy mu powodzenia i ma nadzieję, że wróci z pięcioma kuframi forsy co najmniej.
Nie miał jaj, żeby rzucić Hoganowi prosto w twarz, że jego monolog wpuścił jednym uchem, wypuścił drugim. Poszedł do Juana, kazał streścić sobie całe zebranie. Okazało się, że jest źle, ale stabilnie źle, jeszcze nie tragicznie, na pewno mogło być zdecydowanie gorzej, a przynajmniej Sabar zdążył na poczekaniu wymyślić kilka mroczniejszych scenariuszy. 
Juan powiedział, że Jasmina nakradła ostatnio jak głupia, nazwoziła im absurdalną ilość jaśniepańskich bibelotów, zrobiła skok na willę swojego eks-faceta, splądrowała mu chałupę, a to, co zostało, puściła z dymem (zapijaczona dalidzka idiotka, w ogóle nad sobą nie panuje, po raz kolejny sprowadzi na nich kłopoty). Hogan, gdy tylko się o tym dowiedział, zjebał ją od góry do dołu, powiedział, że chyba ją pojebało, jeśli się jej wydaje, że może sobie tak wesoło rabować, co jej się żywnie podoba. Napad jest wtedy, kiedy on powie, że jest napad, ma to sobie wyryć w tym łbie pustym. Gdy ochłonął, wezwał eksperta od wyceny, kazał mu przejrzeć cały ten burdel. No i okazało się, że Jasmina złapała Pana Fradunkę za nogi, bo wśród nowobogackich bohomazów, jakie jej facet trzymał na ścianach, trafił się prawdziwy rarytas. Analiza wykazała, że „Młodzieniec na wierzchowcu” Valerii Viscontii, na pierwszy rzut oka wyglądający na jedną z licznych kopii zaginionego dzieła, nosi wszelkie znamiona autentyczności.
Hogan trochę złagodniał, Jasmina poczuła się ułaskawiona, zaczęła pieprzyć wszystkim na około, że o c z y w i ś c i e, że zawsze wiedziała, że obraz jest prawdziwy, tylko o niego jej chodziło, reszta to tak tylko przy okazji, żeby zemścić się na niewiernym facecie. Okazało się, że malunek jest warty jakieś chore pieniądze, pochodzi sprzed stu pięćdziesięciu lat. Nosi co prawda ślady fatalnego przechowywania, farby wyblakły trochę od słońca, ale chuj z tym, bo to o r y g i n a ł, zleci się renowację, będzie jak nowy. Sabar widział obraz, nie dałby za niego piątaka, koń miał mordę jak szczur, młodzieniec jak koń, ale co on tam wiedział o sztuce.
Plan Hogana brzmiał: wysłać do Verosity Serpens jakiegoś ładnego młodzieniaszka, wcisnąć jej obraz, wydoić od niej tyle siana, ile się będzie dało. Co to za kobieta, tego Sabar nie wiedział, lokalne szychy nieszczególnie go obchodziły. Juan powiedział mu, że to jakaś bogata paniusia, prowadzi galerię sztuki gdzieś-tam, prowadzi imprezy charytatywne jakieś-tam. Sabar potrzebował konkretów, gdy zawinęli do portu, przeszedł się po mieście, zajrzał do paru tawern, popytał, okazało się, że ta Serpens to jakaś hetera skończona. Dowiedział się na przykład, że ma pięćset lat, sztuczne cycki (niemożliwe, żeby stały jej w tym wieku), żmiję na szyi (sztuczną) i cztery wille w Atrus (brzydkie i urządzone w złym guście). Poza tym przeżyła trzech mężów (pomogła im kopnąć w kalendarz, była z nimi dla korzyści, pozycji i pieniędzy), jest złodziejką (organizuje lewe imprezy charytatywne), ladacznicą (nosi sukienki i dekolty) i nimfomanką (romansuje ze znacznie młodszymi mężczyznami). Sabar słuchał plotek, świadomy, że większość rzeczy, które mu powiedziano, to jakieś farmazony jebane, ale jakoś tak nagle zaczął rozumieć, dlaczego nikt nie chciał zająć się obrazem i trzeba było go w to zadanie wrobić.
Nie wiedział, jak podejść do zadania. Trochę zrezygnowany, opowiedział Sabamirze o pechowym zebraniu, wybryku Jasminy, szpetnym obrazie i plotkach o Verosity Serpens. Sabamira prawie zabiła go śmiechem, Sabar zmarszczył nos, dyskretnie dając do zrozumienia, że jest jej reakcją urażony. Sabamira powściągnęła się, ale tylko trochę, nie przestała się nabijać, ale sprzedała mu kilka złotych rad. Powiedziała na przykład, że skoro dostał od Hogana namiary na tę paniusię, to powinien to wykorzystać, żeby zrobić dobre wrażenie. Niech nie jedzie do niej jak wariat, bez zapowiedzi, tylko wyśle list i zaprosi ją na spotkanie. Tylko wiesz, Sabar, to musi być elegancki list, taki ą ę, bo to kobieta na poziomie. Jak będziesz pisać, masz uważać, żeby jakiegoś kwiatka nie strzelić, a w ogóle to ja napiszę go za ciebie, bazgrasz okrutnie. Trzeba ją zaprosić do jakiejś drogiej restauracji, nie do speluny, musisz się pokazać, to musi być zajebiste miejsce, bo ona w porządnych już jada na co dzień. Kurwa, w czym ty tam pójdziesz tak właściwie? Przecież nie w okrętowych szmatach. Może zrobimy napad na szafę Yassina, póki go nie ma? 
Wysłał list, odpowiedź przyszła po dwóch tygodniach. Treść wiadomości, sucha, zwięzła, ale uprzejma, rokowała dobrze. Serpens przyjęła zaproszenie, wyraziła zainteresowanie obrazem, ale zaznaczyła, że nic nie obiecuje. Zgodziła się na spotkanie i rozmowę. Sabar umówił się z nią w restauracji „Verte” w Landivor. Nie wiedział, czy jest dobra, sprawdził tylko, czy zadowalająco droga. 
Lokal z zewnątrz wyglądał luksusowo, od środka prawie onieśmielał. Sabar czuł się nieswojo. Wystrój, jasny i przesadnie bogaty, ocenił jako odrobinę pretensjonalny. Na widok białych obrusów nawet trochę się zdziwił, w tawernach, w których stołował, blaty były nagie, ewentualnie pokryte wulgarnymi napisami i erotycznymi rysunkami. 
Siedział przy stoliku sztywno, wydawało mu się, że ściąga spojrzenia osób gładko uczesanych, bladych, wbitych w ciasne kreacje. Sabar, opalony morskim słońcem, wysmagany słonym wiatrem, w trochę zbyt szerokich spodniach, trochę zbyt nonszalancko rozpiętej pod szyją koszuli, wiedział, że spieprzył sprawę z ubraniami, mógł posłuchać Sabamiry i pożyczyć coś choćby noszącego pozory schludności i elegancji.
Na Serpens musiał poczekać, nie dlatego, że była niepunktualna, dlatego, że Sabar nie chciał się spóźnić i przyszedł wcześniej. Gdy kobieta weszła do restauracji, niespiesznie powiodła wzrokiem po wnętrzu, zamieniła dwa słowa z kelnerem, który wskazał jej właściwy stolik. Portowe informacje okazały się nieszczególnie wiarygodne, Serpens nie wyglądała ani staro, ani demonicznie, ani szczególnie nieprzyjemnie, faktycznie lubiła za to odważne kiecki i wysokie obcasy. Gdyby przeszła się po „Heliodorze” tak odsztafirowana, marynarze zagwizdaliby się na śmierć.
— Verosity Sperpens — uśmiechnęła z uprzejmą obojętnością, w sposób, w jaki można przywitać się z kimkolwiek. — Prywatna kolekcjonerka oraz właścicielka galerii sztuki w Landivor. Dziękuję za list i zaproszenie. 
Sabar uścisnął jej dłoń, a gdy to zrobił, uświadomił sobie, że układ palców się nie zgadza, że ona chyba, gestem eleganckim i typowym dla kobiet z wyższych sfer, podała mu rękę do pocałowania. Zauważył też, że Serpens nie usiadła, a on nie wstał, i że chyba powinien się podnieść, witając z nią. I że to wszystko wyszło albo bardzo bezczelnie, albo bardzo niezręcznie, albo oba naraz. Sabar ponadto na samym wstępie uparł się, że nie okaże, jak bardzo obecne położenie go uwiera, a obojętno-śmiały wyraz twarzy raczej nie pomagał mu w zrobieniu dobrego wrażenia.
— Sabar Bermejo, marynarz — powiedział trochę wymijająco. Marynarz brzmiało kiepsko, ale nadal lepiej niż „śpiewak”, „złodziej” albo „przemytnik w mafii portowej”.
Verosity usiadła. Dostrzegł, że zaczekała, jakby gestem przyzwyczajenia, aż dosunie się za nią krzesło, Sabar nawet pomyślał, żeby wstać, ale w tym momencie kobieta go wyręczyła, poradziła sobie sama. Sabar wiedział już, że położono na nim lachę.
Dostrzegł kątem oka kelnera kręcącego się gdzieś w tle. Pracownik restauracji spojrzał na nich, chyba poszedł po menu. Jasna pała, Sabar przełknął ślinę, przecież jak oni dadzą mu do jedzenia dziesięć rodzajów sztućców, to chyba się zesra.
Przygotował dla Serpens ładną śpiewkę na temat obrazu, wyuczył się jej na pamięć, miał opracowany na tę rozmowę plan. Ale kiepski początek znajomości sprawił, że stracił rezon, kolejność rzeczy, które miał mówić, nagle trochę mu się w głowie popieprzyła. Zapytał na poczekaniu:
— Jak minęła podróż?
A potem zrozumiał, że powinien powiedzieć „pani”, bo to, że wszyscy w mafii, niezależnie od wieku, pozycji i stanowiska, mówią sobie na ty, nie znaczy, że w każdym miejscu to tak działa.


Verosita? 

1550 słów = 155 pkt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz