marca 21, 2024

Od Verosity CD Sabara

Był to jeden ze spokojniejszych, ale i chłodniejszych dni. Przekraczając drzwi galerii zleciłam jednemu z pracowników o zrobienie mi kawy i przyniesienie do biura, chociaż niewiele później zdecydowałam się jednak na zieloną herbatę z bodajże pigwą. Kawa z rana bywa zdradliwa. Przemierzając nieco chłodne korytarze marzyłam o tym, aby znaleźć się już w swoim ciepłym gabinecie. Zdecydowanie lepiej odnajdywałam się w innych klimatach. Gdy tylko przeszłam przez próg, niemalże się rozpłynęłam. Płaszcz odwiesiłam na wieszak i zasiadłam w fotelu, uruchamiając komputer. Czekało na mnie mnóstwo pracy, począwszy od sprawdzenia, czy wszystkie rachunki są opłacone, przez ustalenie grafików zajęć tanecznych lub muzycznych, po dopilnowanie wypłat dla pracowników. Większością rzeczy zajmowałam się sama, a w części z nich odciążała mnie Marcy. Świetnie radziłam sobie ze wszystkim sama, nie potrzebowałam kolejnej osoby na pokładzie mojej galerii, obecny skład w zupełności mi wystarczał. 
Gdy cała papierologia była skończona, co zajęło mi znaczną część ranka i południa, zaczęłam przeglądać strony aukcyjne, celem wyhaczenia jakichś nietuzinkowych dzieł sztuki. Niekiedy trwało to dosyć szybko i już na następny dzień jechałam po odbiór jakiegoś obrazu lub rzeźby, a innym razem nie pojawiała się żadna ciekawa oferta, która wpadłaby mi w oko. Niestety i tym razem wydarzył się scenariusz z drugiej opcji. Po trzech, może czterech godzinach uznałam za stosowne zrobienie sobie przerwy aby dać odpocząć oczom od monitora. Wzięłam do ręki już chyba enty kubek herbaty i podeszłam do wielkiego okna, które znajdowało się na jednej ze ścian mojego biura. Rozciągał się z niego widok na znaczną część Landivor. W akompaniamencie ciszy przerywanej cichym dźwiękiem klasycznych utworów, zastanawiałam się nad odezwaniem do zaprzyjaźnionych domów aukcyjnych. Czasami trafiało im się jakieś cudeńko i albo odzywali się sami pierwsi, albo ja ich uprzedzałam. Położyłam się na swojej leżance, przymykając na chwilę oczy… 
— Vera! Musisz to przeczytać! — Marcy wparowała do mojego gabinetu niczym grom z jasnego nieba. 
— Marcy, mam nadzieję, że to coś naprawdę pilnego lub na tyle interesującego, że wpadasz do mojego gabinetu nawet nie pukając. A wiesz doskonale, że tego nie znoszę… — powiedziałam z lekkim niesmakiem, nie kryjąc swojego niezadowolenia zaistniałą sytuacją. 
— Tak, wiem, przepraszam, ale gwarantuję ci, że mi wybaczysz, jeśli to przeczytasz — jej głos brzmiał na naprawdę podekscytowany. 
— List? — spytałam zaciekawiona, gdy podniosłam się do pozycji siedzącej i spojrzałam na kopertę i kawałek papieru, które trzymała w dłoniach.
Nie każdemu chciało się teraz fatygować z pisaniem listu, tym bardziej odręcznego. Poczta internetowa dochodziła o wiele szybciej i sprawniej, nie ginęła w odmętach szuflady, wśród innych, zapomnianych papierowych listów. Wzięłam arkusz do ręki i zaczęłam czytać. Nadawcą był niejaki Sabar Bermejo z Fraduny. Jeśli miałam być szczera, nic mi te imie i nazwisko nie mówiły, uśmiechnęłam się jedynie na myśl o moich rodzinnych stronach. Ów list był bardzo estetycznie napisany, bardzo ładnym językiem. Wskazywał na osobę z wyższych sfer. Byle kto nie pisałby tak listu, tym bardziej odręcznie. Marcy coraz intensywniej przestępowała z nogi na nogę, niczym dziecko czekające na niespodziankę. Okazało się, że pan Bermejo wszedł w posiadanie ,,Młodzieńca na wierzchowcu” Valerii Viscontii i z chęcią przekazałby mi go w moje ręce. Dane mi było poznać Valerię oraz spotkać się z nią parę razy przy herbacie, naprawdę świetna artystka, jednak nie miałam w posiadaniu zbyt wiele jej dzieł, toteż wzbudziło to moje zainteresowanie. Jednak z decyzją się nie spieszyłam. Wszystko zależało od stanu obrazu i czy faktycznie był to oryginał. Zgodziłam się na spotkanie i rozmowę, jednak dałam jasno do zrozumienia, że niczego nie gwarantuję, na co pan Bermejo zaproponował aby spotkać się w Verte w Landivor. Przystałam na to i poczyniłam w związku z tym małe przygotowania. 
W dzień spotkania wstałam dosyć wcześnie. Chciałam mieć czas żeby spokojnie, bez pośpiechu się przygotować. Mimo pogody zdecydowałam się na dosyć odważną, choć w moim osobistym odczuciu normalną, sukienkę. Czarna, długa aż do ziemi, przylegająca do ciała, ale na wysokości kolan i w dół nieco rozszerzona. Okraszona mnóstwem złotych łańcuszków na klatce piersiowej, z których zrobione były także podwójne ramiączka aby podkreślić głęboki dekolt. Dwa łańcuszki okraszały także biodra. Do tego pasujące, długie rękawiczki, bransolety oraz nieodłączne elementy - buty na wysokim obcasie i wężówy, złoty naszyjnik. Może nieco przedobrzyłam, ale byłam z tego poniekąd znana. Włosy zostawiłam jak zwykle, dłuższe pasma spięte złotymi klamrami.  Do małej torebki wrzuciłam najpotrzebniejsze rzeczy, narzuciłam na siebie płaszcz i ruszyłam na spotkanie. 
Zdarzało mi się bywać w Verte, jednak niezbyt często, zazwyczaj było mi nie po drodze. Do moich uszu wpadało wiele pozytywnych opinii na temat tej restauracji, pomyślałam nad zabraniem tam Marcy na kolację. Chwilę po wejściu przywitał mnie kelner i po odebraniu ode mnie płaszcza, wskazał mi mój stolik. Wolnym, ale zdecydowanym krokiem zbliżyłam się do siedzącego przy nim mężczyzny o nieczęsto spotykanej urodzie w Landivor, a przynajmniej ja zbyt wielu takich nie widziałam. Mogłoby to być też kwestią tego, że nie zwracałam za bardzo na nikogo większej uwagi. Wyglądał na stosunkowo młody wiek, chociaż w przypadku, kiedy twój własny jest już liczbą trzycyfrową, to znaczna większość wydaje się młodsza. Całe przywitanie, pierwsze wrażenie… Cóż… Można by rzec, że oczekiwałam nieco więcej. Z lekkim niesmakiem zajęłam miejsce przy stole, lustrując momentami zachowania i zachowanie młodzieńca. Zwróciłam uwagę na ubiór, który zdecydowanie odbiegał od norm panujących w tego typu lokalach. Być może ta delikatna niedbałość o szczegóły, brak manier były skutkiem ów młodego wieku i braku odpowiedniego obycia. Jako że zależało mi poniekąd na obrazie, zdecydowałam się przymknąć na to oko i jakoś całą sytuację przecierpieć. Wzięłam głęboki oddech i, zakładając jedną nogę na drugą, elegancko wyprostowana, splotłam ze sobą palce, kładąc dłonie na kolanie. 
— Dziękuję za troskę, wszystko obyło się bez większych trudności. Mam nadzieję, że nie musiał pan na mnie długo czekać. Mimo wszystko jechał pan aż z Fraduny — odpowiedziałam spokojnym tonem.
— Nie, skądże. Podróż była… w porządku. Nie musiałem długo czekać — odnosiłam wrażenie, jakoby młody mężczyzna bardzo się stresował. 
— Rozumiem. Przejdźmy może od razu do interesów, nie lubię owijać w bawełnę. W jakim stanie jest obraz? Ponieważ od tego zależy, ile byłabym w stanie za niego zapłacić. Oczywiście jeśli jest autentyczny — patrzyłam prosto na niego, chociaż wydawało mi się, jakby był tym nieco speszony. 
—Em, no… Obraz oczywiście jest autentyczny, co do stanu… Wymaga renowacji, jednak jestem w trakcie zajmowania się tym — powiedział dosyć szybko, ale starając się wyglądać na mniej przejętego, niż faktycznie pewnie był. 
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, kelner przyniósł nam kartę menu. Dosyć szybko wybraliśmy przystawki i na całe szczęście. Nie cierpiałam, kiedy ktoś zastanawiał się nad tak trywialnymi rzeczami nad wyraz i niepotrzebnie długo. 
— Wracając do tematu. Zanim zaproponuję jakąkolwiek kwotę, chciałabym umówić się na osobistą ocenę obrazu aby upewnić się co do jego autentyczności. Wie pan, panie Bermejo, jak to bywa w tych czasach. Mamy teraz wielu utalentowanych artystów i potrzeba naprawdę wprawionego oka, aby odróżnić detale w technice pomiędzy wykonaniem oryginału, a kopii — delikatnie uniosłam kąciki ust. — Chciałabym także zaprosić swojego zaufanego znawcę, aby swoim fachowym okiem rzucił na ,,Młodzieńca”. Co dwie pary oczu, to nie jedna. Co pan na to, panie Bermejo? 

Sabar? 
1149 słów = 115 pkt 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz