maja 04, 2024

Od Yassina CD Kaia

Fulwia półleżała na szezlongu w pozycji, która, bardziej niż damie, pasowała znudzonej bogini. Hazan bawiła się pierścionkami. Yasmina dłubała w nosie. Juan opierał się plecami o ścianę w taki sposób, jakby chciał się z nią zlać. Yassin chodził po pokoju wte i wewte. Minę miał grobową, ręce splecione za plecami, kapelusz z szerokim rondem kładł na jego oczy cień. Wyglądał jak generał na musztrze. 

— Po was trzech mogłem spodziewać się wszystkiego. — Nie zaszczycił spojrzeniem żadnej z kobiet. Zatrzymał się przed Juanem. Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Yassin był w pozycji siły, górował nad okrętowym kucharzem wzrostem, paskudnym charakterem i miejscem w mafijnej hierarchii. — Ale ty?

— Masz prawo do niezadowolenia — powiedział Juan spokojnie, prawie łagodnie, pół tonu ciszej niż Yassin, jakby bardzo nie chciał, żeby kłótnia eskalowała. Mimo to nie wyglądał, jakby się korzył. Nie zgarbił się, nie opuścił powiek, ba, lekko zadarł brodę. — I zasługujesz na wyjaśnienia. Które, oczywiście, zaraz ode mnie otrzymasz.

— Ach tak. Ciekawe. Bo ja myślę, że choćbyś stanął na głowie i zrobił fikołka, to się z tego nie zdołasz wytłumaczyć.

— Juan — Fulwia ziewnęła — jest ostatnią osobą z naszej czwórki, która powinna się przed tobą kajać. Ja przekonałam go, by nam pomógł. 

— Och, nie wątpię.

— Juan tylko nam towarzyszył — poparła ją Hazan, trochę nieśmiało odrywając wzrok od pierścionka.

— Nie rozmawiam z tobą. — Yassin wiercił Juana spojrzeniem. — Więc?

— Zostaw chłopaka. — Głos Fulwii, leniwy i aksamitnie gładki, rozpłynął się w powietrzu. — Zmierz się ze mną.

— Jesteś następna w kolejce.

Yasmina podrapała się po głowie, wydłubała coś z włosów.

— A ja która jestem?

Yassin nie wytrzymał, aż się obrócił.

— A dlaczego w ogóle miałbym dyskutować z butem?

— Yassin!... — skarciła go Hazan.

— Ależ jesteś dzisiaj zły. — Sprężyny zaskrzypiały, gdy Fulwia się podniosła. Yassin poczuł powoli sunący wzdłuż barku palec. — Coś cię gryzie? Może chcesz o tym porozmawiać.

— To nie załatwi dzisiaj niczego.

— A to?

Yassin prawie udławił się oddechem.

— Pomylona istotko — powiedział przez zęby, bardzo starając się nie rzucić pod jej adresem żadnego wulgarnego określenia. Pilnował się, nie zrobił tego jeszcze nigdy, nieważne, jak bardzo Fulwia wytrąciła go z równowagi. — Jedyne, o czym będziemy dzisiaj rozmawiać, to to, dlaczego, do jasnej kurwy, zajebałaś konia z rezydencji Firebane'ów. Po raz CZWARTY w ciągu ostatnich DWÓCH TYGODNI. Do tego, na domiar złego, zaczęłaś wesoło wciągać w to innych. Juan! Co ci się nagle w tym durnym łbie popierdoliło? Do dzisiaj miałem cię za częściowo rozsądnego. Dlaczego, do chuja pana, zamiast okiełznać ten babiniec, przyklasnąłeś mu i wziąłeś w tym wszystkim udział?

— Przestań się na nim wyżywać. — Fulwia również podniosła głos. Nagle przestała brzmieć miło. — Chyba powiedziałam, że poszedł z nami tylko dlatego, bo został poproszony.

— Ohohoho. — Yassin podejrzliwie zmrużył powieki. — Bronisz go jak lwica. Ciekawe, z jakiego powodu. Może z nim też spałaś?

Fulwia uśmiechnęła się. Bardzo nieładnie. Wzruszyła ramionami. Wdzięcznie i beztrosko.

— Mój drogi, zdradzam cię od siedmiu lat, o wszystkim wiesz doskonale, bo nie kryję się z niczym. A teraz, no proszę, jakby nagle zaczęło ci to przeszkadzać.

Yassin spojrzał na Juana. Jeśli wcześniej przeszywał wzrokiem, teraz wypalał nim w powietrzu ścieżkę.

— Masz mi coś do powiedzenia?

Cisza. Długa i ciężka, atmosfera tak gęsta, że dałoby się ją kroić nożem. Yassin patrzył po kolei na zebranych. Wszyscy, poza Fulwią, unikali jego spojrzenia.

— Mam. Kurwa. Dość. — Yassin rzucił się na fotel. — Zejść mi z oczu. Cała wesoła kompania. W tej sekundzie.

— Ekhekhem. — Hazan, nim odeszła, nieśmiało wychyliła się zza drzwi. — Ktoś chyba powinien iść oddać konia...

Yassin nie wstał. Tylko spojrzał. Wy-pier-da-lać.

 

*

 

Stanął przed rezydencją, zastukał kołatką. Nie odczekał pięciu sekund, nim zaczął się dobijać. Kai, otwierając drzwi, obszedł się z nimi równie agresywnie, co Yassin. Nie przywitał się, przepchnął do konia od razu, prawie wyrwał wodze z rąk.

— Miarka się przebrała — powiedział tonem, który sugerował, że to chyba jakaś forma groźby. — Mam tego dosyć serdecznie.

Yassin osiągnął tego dnia swój limit, nie miał już siły się wkurwiać. Przyjął zrezygnowaną postawę, zrobił minę bardzo obojętną.

— Wyobraź sobie, że ja też.

— Moja cierpliwość się wyczerpała.

— Moja też.

Kai pociągnął klacz w kierunku stajni. Obrócił się przez ramię, rzucił Yassinowi takie spojrzenie, jakby patrzył na coś nieestetycznego, co śmiało przylepić mu się do podeszwy.

— Do niezobaczenia.

— Och, śnię tylko o tym. 

*

Gdy Yassin zobaczył Kaia przed gabinetem Hogana, w pierwszej chwili zrobiło mu się gorąco, w drugiej zimno, w trzeciej słabo. Wślizgnął się między mężczyznę a drzwi, stanął tak, żeby zagrodzić przejście.

— Czego znowu chcesz? — Kai sięgnął do klamki, Yassin wykorzystał okazję, złapał go pod ramię, pociągnął wzdłuż korytarza krokiem spacerowym.

— Skorzystać z okazji, że zaszczycił nas tak nobliwy gość. — Yassin obcasem zatrzymał toczącą się w ich kierunku butelkę, odkopnął ją w kąt. — Osobiście oprowadzę cię po naszej skromnej siedzibie. Z pewnością jesteś szalenie ciekawy, jak wygląda życie w Domu Lwów. Co najpierw chciałbyś zobaczyć? Bibliotekę, skarbiec, jadalnię, taras?

— Gabinet Hogana. — Kai zaparł się w miejscu. — Wiem, gdzie jest i trafię sam.

— Cóż za pech, Hogan wyjechał wczoraj. — Yassin dalej pociągnął go prawie siłą. — Kiedy wróci, nie wiadomo, gdzie jest, tajemnica. Ale nic się nie martw, jeśli lubisz zwiedzać gabinety, mam kilka równie ciekawych do zaprezentowania.

— Doskonale. — Twarz syna Luciusa była jak wykuta z kamienia, spojrzenie miał chłodne i pełne dystansu. — Więc prowadź prosto do Khalila.

Yassin, na dźwięk imienia swojego ojca, zjeżył się jak kot.

— Też wyjechał, co za pech. Ale mała strata, mamy na miejscu lepsze rzeczy i zabawniejszych ludzi. — Yassin nacisnął pierwszą lepszą klamkę, zajrzał do wnętrza pomieszczenia, zamknął drzwi równie szybko, co otworzył. A potem spojrzał do środka jeszcze raz, bo musiał się upewnić, że to, co zobaczył, widział naprawdę. Odchrząknął. — Ekhem. Tak. Tu nic po nas akurat.

— Przepraszam? — Kai, gdy był znużony, zirytowany i skonsternowany, robił, według Yassina, najzabawniejszą minę pod słońcem. — Co ja właśnie zobaczyłem?

— Ale gdzie?

— Za tymi drzwiami.

Yassin uśmiechnął się z uprzejmą niewinnością.

— Jakimi drzwiami?

— Czarnymi. —  Kai nadal jako tako trzymał fason, ale nie dało się nie zauważyć, że cierpliwość tracił powoli, stopniowo i nieubłaganie. — Klamka w kształcie głowy lwa. 

Yassin udał, że nie słyszy, zagrał, że całą jego uwagę zajmuje w tym momencie śpiące na żyrandolu zwierzę. Kot wyciągnął łapy, wyprężył grzbiet, zeskoczył na podłogę z miękkim pacnięciem. 

— Och, dzień dobry, Kochanie. — Pogłaskał geparda w taki sposób, jakby to był kanapowy mruczek. Zwierzę przeszło mu między nogami slalomem. — Idziesz z nami na spacerek? To chodź. Kai, pozwól, że przedstawię ci mojego geparda grzywiastego. Kochanie, to maruda, sztywniak i syn Luciusa, podobno ważna osoba w Edranie — uśmiechnął się — ale ja tam nie wiem.

Kochanie ziewnęło, zaprezentowało garnitur białych kłów. Kai raz patrzył na kota, raz na właściciela. Na jednego obojętnie, na drugiego, jakby był prawie obłąkany.

— W połowie burdel, w połowie dom wariatów, w całości cyrk — podsumował. Skorzystał z okazji, zrobił w tył zwrot, ruszył w kierunku gabinetu Hogana. Yassin w ostatniej chwili złapał Kaia za nadgarstek, zręcznie obrócił nim w piruecie.

— Zapraszam. — Yassin wciągnął Kaia do pomieszczenia, magią domknął za nimi drzwi. — Nie chcesz zwiedzać, to nie, usiądziemy, napijemy się i porozmawiamy. 

Kochanie zdecydowało się zostać gwiazdą przedstawienia, rzuciło się w pogoń za pryskającymi z blatów szczurami. Rozległ się huk wywróconego garnka, jakaś szklanka stłukła się w mak, resztki czyjegoś dania smętnie plasnęły na i tak już brudną podłogę.

— Wy tak żyjecie? — Kai nie wydawał się specjalnie poruszony faktem, że gepard właśnie wpierdolił na jego oczach żywego gryzonia.

— Zdrowi ludzie żyją w brudzie — powiedział Yassin sentencjonalnie.

Schylił się po butelkę, otrzepał etykietę, sprawdził, co to. Złapał w dwa palce szklanki, których ewidentnie ktoś już tego dnia używał.

— Szczerze zdumiewa mnie, że Hogan przymyka oko na coś takiego. — Kai przejechał palcem po stole, nie dojechał do krawędzi, bo rękawiczka przykleiła się do blatu. Strzepnął z materiału resztki zaschniętego kurzu i... czegoś. — To już zasługuje na miano speluny.

— A co masz do spelun? — Yassin nalał do szklanek trochę tego, trochę tamtego. Nie miał, czym wymieszać, po prostu trochę poobracał szkłem. — Mieszkam w nich całe życie i polecam każdemu. Drinka?

Kai parsknął.

— To nazywasz drinkiem? — Wykazał się refleksem, w ostatniej chwili uchylił się przed rozpędzonym gepardem, który susem sforsował stół w pogoni za następną ofiarą. Rozległ się histeryczny pisk duszonego gryzonia. — Tamten szczur wyglądał apetyczniej.

Yassin wzruszył ramieniem w geście mówiącym: nie to nie, nie wiesz, co tracisz. Zlał zawartość szklanek w jedno, wypił jedną trzecią haustem.

— Więc życzę szczęścia w negocjacjach z Kochaniem. Ja mogę się podzielić, ale on bywa problematyczny, to trochę samolubne zwierzątko.

Kai patrzył na niego wzrokiem niepokojąco poważnym.

— Dlaczego mnie tu zawlokłeś?

— A dlaczego w ogóle nas nawiedziłeś? — odciął się Yassin, na chwilę wypadając z roli. — Po co ci teraz ten Hogan, na litość boską.

— Pytasz, a wiesz.

Milczenie. Kliknięcie przegryzanej kostki gdzieś w tle.

— No wiem — ustąpił w końcu, tłumiąc westchnienie. — Nie wystarczą przeprosiny?

— Nie.

— To może piosenka na zgodę? — Yassin gestem dłoni przywołał akordeon, odkaszlnął, wygrał prosty akord na lewą rękę, poszedł w dur.

Na górze róże

Na dole dysk

Nie idź do Hogana

Bo wylecę na pysk

— Coraz gorzej. — Kai wydawał się kompletnie odporny na urok osobisty swojego rozmówcy, Yassin zaczynał się niepokoić, kończyły mu się pomysły. — Koniec przedstawienia? Świetnie. — Syn Luciusa wstał od stołu. — Mam parę palących spraw do omówienia z Hoganem. Chociażby kwestię waszej końskiej złodziejki. 

— A na cóż ci Hogan, kiedy masz pod ręką mnie? — Yassin, po raz drugi tego dnia, stanął mu na drodze. — W pełni wystarczę do rozwiązania tej drobnej sprawy, tym bardziej, że, jak sam wiesz, orientuję się w temacie.

— Ciebie? — Kai patrzył trochę z góry. Jego głos miał w sobie lekceważącą nutę. — A kim ty tu możesz być? Majtkiem? Famulusem Hogana?

— Tylko pierworodnym Khalila. — Yassin spuścił powieki w geście fałszywej skromności. —  Tylko ulubionym oficerem Hogana. Tylko kapitanem na Jokaście, takim sobie, o, handlowym stateczku.

— Gdzie się pomyliłem? Sługa — podsumował go Kai bezlitośnie. — A to, że określisz swoją pozycję ładnie i na około, zmienia w moich oczach niewiele. Nie zamierzam rozmawiać o sprawach biznesowych ze zwykłym podwykonawcą, wilki nie handlują z psami.

— Może i pies. Ale jaki pies. — Yassin, nieurażony słowami Kaia, nonszalancko oparł się o drzwi, skrzyżował nogi w kostkach. — Tak się składa, że osoba, której szukasz, jest członkiem mojej załogi. A więc, jako kapitan, mogę rozporządzać nią swobodnie. Czego od niej chcesz?

Teoretycznie mogę, pomyślał. Bo nad Fulwią nie da się mieć całkowitej kontroli.

— Tego, żeby poniosła konsekwencje swoich czynów. — Kai miał oczy nieruchome, tak chłodne, że aż nieprzyjemne. — Interesuje mnie, żeby mafia portowa jak najszybciej wydała złodziejkę w ręce Angels. I najlepiej, by doszło do tego w sposób polubowny.

— Jaki los ją spotka?

— Sprawiedliwy.

— Co to znaczy?

— Adekwatny do przewinienia. I dyshonoru, na jaki naraziła mafię.

— Czyli?

— Straci głowę.

— Aha, to nie — uciął Yassin. — Żadnego ścinania głów. Widzisz, hm, my tu nie praktykujemy takich zwyczajów, my, piraci, rozwiązujemy spory bardziej pokojowo. Zaraz coś wymyślimy. Nie chcesz moich drinków, nie lubisz, jak śpiewam... To może... Hm-hm... Miałeś kiedyś tygrysa? Albo pumę? Manula? Sabar wczoraj przypłynął z nowymi kociakami.

Kai patrzył na Yassina w taki sposób, że Yassin nie kontynuował tematu.

— Więc koniecznie musi być głowa, tak? — Głośno wypuścił powietrze. — Głowa i koniec kropka? Nic nie da się zrobić? Może chociaż ręka? Nie? No dobrze. To może... Familia vincit omnia. Stare mafijne prawo, które w niektórych przypadkach pozwala, by konsekwencje popełnionych czynów, zamiast sprawcy, poniosła spokrewniona lub spowinowacona z nim osoba. Tak się składa, że kobieta, która do perfekcji opanowała włamywanie się do twoich stajen, to moja była żona. Dostaniesz głowę syna Khalila zamiast głowy złodziejki. Intratna wymiana, co? Czy takie rozwiązanie sprawy cię satysfakcjonuje?

Mówił swobodnie, nieadekwatnie beztrosko do sytuacji, świadomie kupczył ciałem, którego, jako yemungo, aktualnie nie posiadał. Kai wydawał się doświadczonym mafiozą, podobno sprawdzał się jako płatny morderca, ale Yassin powątpiewał, czy był na tyle dobry, żeby zdołać zdekapitować ducha.


Kai?

 1915 słów = 192 pkt 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz